Ktoś mi powiedział niedawno, że problemem artystów nie jest ubranie w słowa czy obraz – jak w przypadku fotografii – ale rodzaj percepcji świata. A od czego zależy odbiór rzeczywistości? Od ludzkiej wrażliwości. Z kolei Krzysztof Szymoniak (poeta, fotograf i nauczyciel akademicki) nazwał ten szczególny rodzaj subtelności „światłoczułością”. Myślę, że świetnie opisuje ona jedną z najważniejszych cech Wojciecha Ziemskiego, którego zdjęcia koncertowe można od kilku dni oglądać w Centrum Kultury i Sztuki oraz w galerii Młodzieżowego Domu Kultury w Koninie.
Światłoczułość to wielkość określająca stopień reagowania filmu na światło. Im wyższa, tym krótszy czas potrzebny do naświetlenia danej klatki. Trzeba pamiętać, że zbyt wysoka czułość ISO w technice tradycyjnej skutkuje zwiększonym ziarnem, a w cyfrowej zwiększa możliwość powstania tak zwanych szumów. Warto się zastanowić, w jakiej skali światłoczułości porusza się Wojtek? Myślę, że trzeba go wypatrywać na „pograniczu”. Często balansuje po cienkiej linie. Na szczęście chyba nigdy z niej nie spadł. Gdyby tak się stało, mielibyśmy „ziarno” i mielibyśmy „szumy”. Oczywiście używam tych terminów w znaczeniu metaforycznym. Chciałabym, żeby osoby oglądające fotografie Wojtka, spróbowały przyłożyć techniczny opis czułości filmu do osobowości artysty. Bo chyba przede wszystkim jej zawdzięczamy unikalność prezentowanych prac. Gdyby nie ta szczególna właściwość autora, nie byłoby t a k i c h obrazów. Może powstałyby fotografie porównywalne pod względem formalnym, być może przyciągające uwagę, ale z pewnością nie… światłoczułe.
Wojtek Ziemski to człowiek-obraz. Rozmawiając z nim ma się wrażenie, że nieustannie dokonuje przekładu intersemiotycznego. Z różnym skutkiem mu się to udaje. Patrząc na jego prace, nie mamy wątpliwości, że autor odbiera rzeczywistość poprzez kadry, a utrwalając je, nie stosuje tanich efektów. Nie oszukuje. Działa jak słynny Nadar: wydobywa z portretowanych osób i zdarzeń e s e n c j ę. Nawet jeśli miałaby być to bardzo tymczasowa esencja, nawet jeśli miałaby się przejawiać w mimowolnym grymasie twarzy czy sposobie trzymania pałeczki perkusyjnej. To musi zaskakiwać. I zaskakuje, a najbardziej chyba samych fotografowanych. Nikt jednak nie zgłasza pretensji… Przy Wojtku każdy „obiekt” czuje się bezpiecznie, bo artysta nie ocenia. Patrzy z pokorą i stara się zrozumieć. Nie zamyka w klatce bez powietrza, jak czasami zdarza się fotografom, pragnącym urzeczywistnić swój z góry założony plan. Przeciwnie, on to powietrze uwiecznianym obiektom daje.
– Słuchajcie, macie tu Mozarta. Macie Mozarta w Koninie, Mozarta fotografii – krzyczał kilkukrotnie ze sceny MDK w Koninie Andrzej Nowak, założyciel TSA i Złych Psów, podczas koncertu zorganizowanego z okazji wernisażu wystawy „Złe Psy w akcji”. Publiczność bez wahania brawami i okrzykami wyraziła aprobatę dla niecodziennego zestawienia mieszkańca Starego Miasta z wybitnym austriackim kompozytorem.
Legendarny gitarzysta jak mało kto miał prawo do wystawienia oceny, bowiem jest najczęściej fotografowanym muzykiem przez Wojtka. I to jego monodram rozgrywa się na zdjęciach prezentowanych w „Oskardzie” w ramach wystawy „ARTYSTA – IDOL – MISTRZ”, na której możemy podziwiać wybór zdjęć koncertowych z lat 2004-2017.
– Zdecydowałem się na prace czarno-białe, bo oddają mniej szczegółów. Są to fotografie z różnych imprez. Chciałem uniknąć chaosu i przytłoczenia nadmiarem – powiedział autor ekspozycji.
Kto choć raz był na koncercie rockowym, wie, jak trudno zrobić zdjęcie oddające klimat imprezy. Ograniczony czas, wyznaczone miejsca, tłum niepozwalający swobodnie poruszać się pod sceną, oświetlenie, duża dynamika zdarzeń – to tylko kilka wybranych barier, z jakimi muszą się mierzyć fotografowie. Ale chyba nie one są najtrudniejsze do pokonania. Prawdziwe wyzwanie polega na dokonaniu przekładu jednego kodu (muzycznego) na drugi (wizualny). Jak pokazać muzykę na zdjęciu? Fotograf ma chyba tylko dwa wyjścia: albo stworzy ilustrację do dźwięku, będzie go dopełniał, interpretował, albo stworzy dzieło odrębne. Nie mam wątpliwości, że Wojtek wybrał to drugie rozwiązanie.
– Jak jestem na koncercie i robię fotki, to właściwie nie słyszę, wyłączam się ze słuchania – mówił podczas wernisażu.
Wojtek kocha muzykę i wyobrażam sobie, ile to go czasem kosztuje. Ale inaczej nie może. Musi coś wybrać. Trzymając aparat przed sobą, decyduje się na obraz. Automatycznie staje się łowcą ujęć, zdarzeń, z których potem tworzy wizualny ślad tego, co było, a co najczęściej już minęło niezauważone przez nikogo innego. Tworzy w ten sposób indywidualną opowieść o tym, co się unaoczniło podczas tworzenia muzyki na scenie. Wie jednocześnie, że dźwięku nie zapisze i że może zająć się „tylko” materią. Tą sytuacją, gdy dźwięk jest tworzony i wydobywa się z materii. Na zdjęciach koncertowych dostajemy dowody, iż coś (już!) się wydarzyło. Oglądając fotografie, przywracamy „przeszłe” i znów jesteśmy świadkami walki muzyków ze sobą, z własnymi ograniczeniami, z ograniczeniami instrumentu, czasem dzielimy niesamowitą radość artystów. Jednym słowem obserwujemy akt kreacji. Wiele aktów kreacji. Tylko tyle i aż tyle.
Więcej fotograf nie może zrobić. Ani dla muzyki, ani dla odbiorców, ani dla wykonawców, których kocha i których nie chce oszukiwać tanimi sztuczkami. Zdjęcie nie zagra rock and rolla. I dobrze, że Wojtek nie próbuje „riffować” na gitarze elektrycznej, tylko zostawia ją Nowakowi czy Herbacie. Dobrze, że nie „odbiera” na zdjęciach perkusji Michałowi Bereźnickiemu… Darkowi Kamińskiemu i Wojtkowi Pilichowskiemu zostawia też łaskawie gitary basowe, a Pawłowi Serafińskiemu klawisze. Denys Ostrovnoi na szczęście po swojemu trzyma saksofon, a Erwin Żebro trąbkę. I to oni g r a j ą. Fotograf zostawia muzyków muzyce i publiczności, nie udaje, że jest jednym z nich ani tym bardziej kimś, kto wie lepiej, jak powinien w y g l ą d a ć akt kreacji dzieła muzycznego. Trzyma się T Y L K O swojej roli. Włącza aparat i robi zdjęcia. I robi to… koncertowo!
Katarzyna Roszak-Markowska