To zdarzyło się w lipcu 2016 roku, ale dopiero w pierwszych dniach marca bieżącego roku dowiedzieliśmy się, że Lech Grabowski, koninianin z pietyzmem przechowujący wszelkie informacji o cukrowni „Gosławice”, został laureatem Literackiego Debiutu Roku za powieść „Podwójne przekleństwo”.
Wędrowanie z kamerą czy notatnikiem po regionie, a czasem udanie się na ulicę, dom, obok nas powoduje, że odkrywamy perełki. Andrzej Moś, koniński filmowiec, przy okazji zbierania materiałów o historii cukrowni „Gosławice” na potrzeby filmowe (film realizują filmowcy z AKF „MUZA”), trafił do Lecha Grabowskiego, mieszkańca Gosławic i długoletniego pracownika cukrowni. Pan Lech przez lata gromadził wszelkie informacje o cukrowni, był foto-kronikarzem nie istniejącego już zakładu, kamerą VHS zarejestrował ostatnią kampanię cukrowniczą oraz symboliczny moment wyburzenia komina cukrowni „Gosławice”. Okazało się, że Lech Grabowski ma o wiele szersze zainteresowania, także literackie.
To była piąta edycja konkursu, prowadzonego w Gdyni przez Wydawnictwo Novae Res (z łac. rewolucja, przewrót), pod honorowym patronatem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Partnerami konkursu są: Gdynia Literacka, International Paper, Abedik oraz Maszyna do pisania, patronami medialnymi: Wirtualna Polska, Magazyn Charaktery, Magazyn Literacki Książki oraz Radio ZET Chilli. W skład Kapituły Konkursu wchodzą: Wojciech Gustowski – redaktor naczelny Wydawnictwa Novae Res, przewodniczący kapituły, red. Marzena Bakowska, prof. dr hab. Michał Błażejewski, dr Anna Ryłko-Kurpiewska i red. Krzysztof Szymański – sekretarz kapituły.
W piątej odsłonie konkursu tytuł „Literacki Debiut Roku” zdobył Lech Grabowski, mieszkaniec Gosławic, za powieść „Podwójne przekleństwo”. Jak czytamy na www.literackidebiutroku.pl, uroczystość rozstrzygnięcia konkursu i wręczenia nagród odbyła się (30 lipca 2016 r.) w gdyńskim Pomorskim Parku Naukowo-Technologicznym. Przybyli goście wysłuchali prelekcji pt. „Czego boją się literaci?” autorstwa prof. Uniwersytetu Gdańskiego, dra hab. Marcina Całbeckiego. O laureacie dr Anna Ryłko-Kurpiewska w imieniu Kapituły Konkursu powiedziała:
– „Podwójne przekleństwo” autorstwa Lecha Grabowskiego to powieść zawierająca wiele odniesień do aktualnych wydarzeń i współcześnie obserwowanych problemów – w tym m.in. wpływów tzw. Państwa Islamskiego, napływu uchodźców, sprawy domniemanych tajnych więzień CIA oraz głośnych afer politycznych. To opowieść o dziennikarskim śledztwie oraz losach młodego, niedoszłego terrorysty. Gatunkowo książka sytuuje się na styku powieści obyczajowej, sensacyjnej i kryminału, z równolegle prowadzonym wątkiem romansowym. Pod względem struktury książka jest bardzo przejrzysta, kompozycyjnie dobrze zaplanowana, cechująca się stosunkowo łatwymi do przewidzenia zwrotami akcji, które mogą powodować satysfakcję czytelnika w myśl wyrażonej przez Umberto Eco zasady, że najbardziej podoba się nam to, co już znamy. Czyta się ją bardzo szybko, co wynika zarówno z pomysłu na strukturę powieści, jak i umiejętności konstruowania obficie występujących w książce dialogów. Atutem książki jest aktualność przedstawianych zdarzeń i ich podtekst polityczny.
Drugie miejsce zajął Przemysław Wiśniewski za utwór „Żółć”, zaś trzecią lokatę pani Zuzanna Arczyńska za utwór „Foka”.
Lech Grabowski za I miejsce otrzymał nagrodę pieniężną w wysokości 5000 złotych; jego zwycięski utwór opublikuje drukiem Wydawnictwo Novae Res, które zajmie się także jego dystrybucją i promocją. Laureat będzie mógł także wybrać sobie udział w stacjonarnym kursie pisarskim organizowanym przez portal www.maszynadopisania.pl. Dopełnieniem był zestaw książek. Na koniec fragment zwycięskiej powieści przeczytała Edyta Jungowska (w ubiegłych latach czytającymi byli Szymon Sędrowski, Katarzyna Figura, Ewa Kasprzyk i Anna Dymna).
Konkurs z roku na rok cieszy się, jak informują jego organizatorzy, coraz większą popularnością, a zwycięskie powieści otrzymują wysokie noty wśród miłośników literatury. Świadczą o tym między innymi opinie w największym polskim serwisie poświęconym książkom – lubimyczytac.pl
Dr Anna Ryłko-Kurpiewska wspominała, że o jakości nadsyłanych prac świadczą nie tylko opinie recenzentów, ale samych czytelników, którzy konkursowe książki czytają coraz chętniej. Dobrym przykładem może być wydana w ubiegłym roku powieść „Anna May” autorstwa Agnieszki Opolskiej, która w poprzedniej edycji Literackiego Debiutu Roku otrzymała zwycięskie pierwsze miejsce. Książka ta rozeszła się jak dotąd w 2500 egzemplarzy i cały czas zyskuje nowych czytelników. Warto jednak podkreślić, że kapitule konkursu przyświeca nie tylko chęć wyboru takiego tekstu, który dotrze do jak najszerszej grupy adresatów. Pragnie ona odznaczać utwory wartościowe, za którymi nie zawsze stoi wysoki potencjał marketingowy, i którym bez tego typu inicjatyw jak Literacki Debiut Roku byłoby niezwykle ciężko przebić się na polskim rynku wydawniczym.
Oprac. Andrzej Dusza
andrzej.dusza@gazeta.pl
Lech Grabowski „Podwójne przekleństwo”
[FRAGMENT]
Evans już od jakiegoś czasu pełnił funkcję naczelnika więzienia. Poprzedni naczelnik, Jonathan Morrison, pozbył się swego stanowiska w sposób, można rzec, bezprecedensowy, a zawdzięczał to pospołu rwącemu się do władzy Evansowi, własnej głupocie i brakowi odporności na sugestie. To wszystko, zebrane razem, pogrążyło reputację Morrisona w oczach przełożonych, dlatego musiał opuścić zajmowany od dawna stołek i odejść na własną prośbę.
Gdyby to zależało od jego następcy, ten bez wahania wywaliłby go natychmiastowo i dyscyplinarnie. A że chwilowo Evans aż takiej władzy nie miał, to Jonathan Morrison uniknął tej ostatecznej formy zwolnienia, a tym samym mógł nadal pracować w więziennictwie, tyle że na niższej niż dotychczas i mniej prestiżowej posadzie.
Morrison, wyprowadzając się ze swego dotychczasowego gabinetu, nawet słowem nie odezwał się do złośliwie nadzorującego go Evansa. Natomiast ten, kiedy tylko były naczelnik opuścił pomieszczenie, rozparł się wygodnie w fotelu, splótł dłonie z tyłu głowy i narodowym zwyczajem wyciągnął nogi na blacie biurka. Nie miał żadnych wyrzutów sumienia i był w pełni zrelaksowany. Pomyślał, że teraz do szczęścia brakuje mu tylko odrobiny dobrego alkoholu i może jakiejś namiętnej i wyuzdanej prostytutki.
– Panie naczelniku! Więzień czeka. – Z głębokiego błogostanu wyrwał go głos strażnika.
– Wprowadzić! – rzucił Evans.
Klawisz zasalutował przepisowo.
– Proszę – powiedział uprzejmie w stronę więźnia.
Do pokoju wszedł Abdul Alim. Ubrany był w dość obszerne spodnie koloru szarobeżowego i luźną bluzę w tym samym odcieniu. Na to nałożone miał coś w rodzaju kamizelki z mnóstwem kieszeni zapinanych na guziki. Na jego głowie pysznił się beret zwany przez Afgańczyków masudką. Kilkutygodniowa czarna broda, która pokrywała jego policzki, dodawała mu powagi, czyniąc z niego ortodoksyjnego muzułmanina.
„Dać mu do ręki starego kałacha i wypisz wymaluj bojownik ISIS” – pomyślał Evans.
Ściągnął nogi z biurka, wstał i wolno podszedł do Alima, przyglądając mu się z widocznym zadowoleniem.
– Witaj, szyito. Dawno się nie widzieliśmy – powiedział.
– Czemu zawdzięczam tę uprzejmość? – Alim ściągnął brwi. – I co to za maskarada?
– A co? Wolałbyś, aby cię traktowano jak dawniej? Jak więźnia bez nazwiska? A może źle się czujesz w swoim narodowym stroju?
– Tu nie o to chodzi.
– Więc?
– Szacunek i ubiór winien być stosowny do okazji – zwrócił uwagę Alim.
– Powinieneś się przyzwyczajać – pouczył Evans. – Musisz, choć powierzchownie, być tym, kim naprawdę byłeś, a i na pewno po trochu nadal jesteś. Zewnętrzna szata, jak dobrze pielęgnowana tradycja, zatrzymuje wypływ duchowości i co ważne, kształtuje wizerunek. O to chodzi, żebyś zachował w sobie, może być nawet pozornie, dawne nawyki i przyzwyczajenia typowego muzułmanina, po to, byś pozyskał zaufanie u swych pobratymców. Pamiętaj, szyito, że będziesz występował w roli podwójnego agenta. Po to cię tutaj edukujemy.
Nadzorowany przez CIA obóz szkoleniowy dla podwójnych agentów rekrutowanych z byłych skazańców mieścił się na terenie więzienia. Od głównych budynków penitencjarnych oddzielało go dość wysokie i na kilka metrów szerokie wzniesienie, gęsto zarośnięte kolczastą jazgrzą i wrzosem.
Abdul Alim, jako więzień rokujący nadzieje na zamerykanizowanie, jak mawiał na tajnych i luźnych konferencjach Evans, był jednym z kilku tam szkolonych dżihadystów, którzy za cenę wolności i w ramach współpracy z CIA mieli za zadanie przenikać w szeregi bojowników islamskich i wystawiać Amerykanom co ważniejszych przywódców Al-Kaidy.
– Pan, panie Evans, ujął to niezbyt poprawnie – odrzekł Alim. – To, że zobowiązałem się do pomocy w złapaniu groźnych bandytów, wcale nie świadczy, że będę występował przeciw wszystkim swoim pobratymcom, jak i wobec religii, którą oni wyznają.
– Ależ, Alimie… – Evans uśmiechnął się chytrze. – Chyba mogę cię tak nazywać? – spytał.
– Pan raczy żartować, panie naczelniku. Ja jestem tutaj więźniem, człowiekiem, natomiast pan – wszechmogącym – teraz i w tym miejscu. Dlatego nie muszę panu odpowiadać na pytanie, które z pańskiej strony było tylko retoryczne.
– A więc nie będziemy się licytować, chłopie. Dobrze obaj wiemy, że są różni muzułmanie, ci dobrzy i ci źli, identycznie jak ludzie innych narodowości. Również islam jest tak samo wartościową religią jak chrześcijaństwo. Trzeba tylko odpowiedniej interpretacji dogmatów i wszystko zachowa idealny porządek.
– To prawda, panie naczelniku – odrzekł Alim. – Choć również obaj doskonale się orientujemy, że nie wszyscy przestrzegają ustanowionych zasad i reguł. W przeszłości nawet taki autorytet jak papież odwoływał się do błędnych wzorców, dając przyzwolenie na krwawe wyprawy krzyżowe, które są odzwierciedleniem dzisiejszego dżihadu, czy jak kto woli, świętej wojny. Nie uważa pan, że to w pewnej mierze wypaczone chrześcijaństwo dało przykład wypaczonemu islamowi? Ówczesna interpretacja Biblii przez niektórych chrześcijan okazała się tak samo zła, jak dzisiejsza interpretacja Koranu przez niektórych muzułmanów.
– Dlatego ktoś to musi ogarnąć, naprawić i przywrócić odpowiedni porządek rzeczy – przerwał Evans.
– Z całym szacunkiem, ale jest pan wyrachowanym i zepsutym optymistą, panie naczelniku. Obaj w równym stopniu wiemy, że niebiańskie mrzonki są dla desperatów i maluczkich. Wielcy tego świata preferują władzę i pieniądz. Niezależnie od wyznania. I tylko na tym opiera się, jak pan to elegancko przed chwilą ujął, porządek rzeczy, a może wszechrzeczy. To są wszystko pozory, panie naczelniku.
– Widzę, że się rozumiemy, Alimie – odrzekł Evans. – Pozory gangreny i zepsucia są po stokroć ważniejsze od samego zdemoralizowania. Tu chyba przyznasz mi rację?
Alim skinął obojętnie głową.
– Myślę, panie naczelniku, że dość już tej filozofii i oceny moralnej świata – odrzekł. – Nie po to pan mnie tutaj wezwał.
– Masz rację, szyito, ale polemika z tak inteligentnym człowiekiem jak ty to sama przyjemność.
– Miło mi to słyszeć, naczelniku. Mówiłem już panu, że nie jestem szyitą.
– To nam w niczym nie przeszkadza. A teraz przejdźmy do konkretów.
Evans zajął miejsce za biurkiem i sięgnął po telefon.
– Proszę poprosić do mnie pana Whitworda.
Po chwili w gabinecie zjawił się wysoki, dobrze zbudowany i lekko łysiejący mężczyzna około pięćdziesiątki. Jego okrągła twarz sprawiała wrażenie, jakby się ciągle uśmiechał. Obrzucił ciekawym spojrzeniem Abdula, potem popatrzył na Evansa i bez słowa pokiwał znacząco głową.
– Niech pan spocznie, panie Whitword. – Evans wskazał gościowi fotel.
Whitword zerknął z obawą na siedzisko mebla, jakby oceniał jego wytrzymałość, potem usiadł ostrożnie, założył nogę na nogę i skierował wzrok na Evansa.
– Gratuluję pomysłu, naczelniku – odezwał się do niego. – Wczoraj otrzymałem od kierownika szkolenia odpowiedni raport, w którym wyraził pozytywną opinię dotyczącą umiejętności pana Abdula. – Przychylnym wzrokiem zmierzył stojącego Alima. – Przepraszam! Proszę usiąść, panie Alimie – powiedział, zauważając swój nietakt. – Z przyjemnością informuję pana, że od dzisiaj przestaje pan być naszym więźniem. Proszę, proszę. Niech pan siada – ponaglił uprzejmie. – Porozmawiamy.
Alim zajął drugi fotel.
– Jest pan już dostatecznie wyszkolony i przysposobiony, aby rozpocząć działalność tajnego agenta – mówił dalej Whitword. – Pańskim zadaniem będzie przeniknięcie w szeregi Al-Kaidy i pozyskanie zaufania jej przywódców. Potem będzie ich pan nam wystawiał, mówiąc inaczej, wskazywał miejsce ich pobytu. My zrobimy resztę. Szczególnie chodzi nam o jednego człowieka. Jego nazwisko pozna pan później. Jeżeli nadarzy się okazja i uzna pan za stosowne samemu zlikwidować któregoś z nich, to ma pan nasze przyzwolenie i licencję na zabijanie.
– Mam być agentem zero-zero-siedem? – przerwał żartobliwie Alim, uśmiechając się nieznacznie.
Whitword puścił mimo uszu docinek.
– Ważne jest dla mnie i chciałbym wiedzieć, czym się pan tak naprawdę kierował, decydując się na współpracę z nami – mówił dalej. – Pomijając wolność, którą pan już otrzymał, zastanawiam się… Czy to jest z pańskiej strony troska o świat bez przemocy? A może strach przed śmiercią? Osobisty uraz? Przekonania religijne? Czy też chęć zysku? Nie, nie musi się pan tłumaczyć – zwrócił się do Alima, widząc, jak ten szykuje się do riposty. – Cokolwiek by pan powiedział i tak się nie dowiem prawdy.
– Mimo wszystko muszę się usprawiedliwić – zadeklarował Alim. – Pan przecenia moją chciwość, nie docenia religijności i wyolbrzymia zarówno moje kompetencje co do istnienia na ziemi przecudownej idylli, którą skądinąd tylko Bóg może zapewnić, jak i lęk przez unicestwieniem.
– Nie mówiłem, że ma cięty język? – wtrącił się dotąd milczący Evans.
– Tak. To prawda – przytaknął Whitword, spoglądając z nietajonym podziwem na Alima. – Myślę, że to, co pan teraz usłyszy, nigdy się nie ziści, lecz aby było niedomówień, jestem zobowiązany pana ostrzec – powiedział do niego. – Jeżeli w pańskim umyśle pojawi się choć cień wątpliwości i nas pan zawiedzie, zdradzi, to nawet po tamtej stronie, u swoich, nie będzie pan bezpieczny. Nie to, żebyśmy pana szukali. Nie! Wystarczy, że przekonamy, kogo trzeba, o pańskiej kolaboracji z nami i wtedy tamci staną się też wobec pana wrogami. Chyba jest pan świadom, że musimy się zabezpieczyć.
Alim poczuł nagłe i bolesne ukłucie w sercu. Chytrość urzędnika wyzwoliła w nim instynkt obronny, lecz po chwili to zarzewie nagłego buntu zgasło momentalnie jak niechciany ogień, pozostawiając uczucie moralnego dyskomfortu. Pokiwał nieświadomie głową. Jednocześnie, nie wiedząc dlaczego, doznał identycznej rozterki jak wtedy, kiedy stał na lotnisku przewiązany pasem szahida i bił się z myślami, biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw.
Teraz także rozważał czyjąś nieomylność i dorzeczność własnej decyzji.
– Powiedział pan przed chwilą, że my zrobimy resztę – odezwał się po pewnym czasie, spoglądając to na jednego, to na drugiego mężczyznę. – Czy ta reszta to może bojowe drony? – Utkwił wzrok w Evansie.
Ten spojrzał pytająco na Whitworda, jakby chciał uzyskać od niego przyzwolenie na wyjawienie tajnych informacji.
Whitword mrugnął porozumiewawczo.
– Tak! Dzisiejsza taktyka wojenna to połączenie zaawansowanej technologii, sprytu, dokładności i prób uniknięcia własnych strat, a także niepotrzebnych ofiar – powiedział, widząc, że Evans waha się z odpowiedzią. – Drony spełniają te wymagania i gwarantują pełną skuteczność.
– Czyżby? – żachnął się Alim.
– Dlaczego „czyżby”? – wszedł mu w słowo Evans.
– Pan sądzi, naczelniku, że przy ataku takiego bojowego drona zdoła się zapobiec przypadkowym ofiarom? – powątpiewał Alim. – Sam byłem świadkiem, jak pocisk wystrzelony z samolotu bezzałogowego owszem, może i trafił w zaplanowany cel, lecz przy okazji zniszczył sąsiedni budynek, pozbawiając życia znajdujących się tam właśnie niewinnych ludzi, w tym dwoje dzieci. Czy macie może wkalkulowane w koszty wojny takie drastyczne przypadki?
– Panie Abdulu, ubolewamy, ale to nieuniknione – odezwał się Whitword.
– Jeżeli tak, to po co wasz prezydent mówi w swoich wystąpieniach o tym, że drony są niezawodne i pozwalają unicestwić tylko tych winnych? – zapytał Alim. – Po co się tak dziwnie tłumaczy? Przecież wywołuje tylko wściekłość poszkodowanych! Może to jest dyplomacja, lecz przeciętni muzułmanie tego nie rozumieją. Nie pojmują, że można mówić jedno, a myśleć drugie. Zresztą jest to niemożliwe, ponieważ w tym wypadku znakiem rozpoznawczym polityki zagranicznej jest śmierć. Dlatego Ameryka, na własne życzenie, ma coraz więcej nieprzyjaciół, nawet tych Bogu ducha winnych i niezwiązanych z Al-Kaidą. Wrogów, którzy jeszcze nie tak dawno, chcąc żyć w pokoju, pogardzali przemocą i wojną, a teraz pałają jej chęcią. Nie ma w tym nic dziwnego, że domagają się śmierci za śmierć i boleści za boleść. I o tym powinien wasz prezydent pomyśleć.
– Dosyć, mądralo – uciął odrobinę rozdrażniony Whitword. – Nie wiem! Może zbyt łagodnie się z tobą obchodzimy, pozwalając ci dyktować nam, co jest dobre, a co złe. Skup się raczej na sobie.
– Ma pan rację! Tak będzie rozsądniej – poświadczył Alim. – W każdym razie, ja także się zastanawiałem, dlaczego mnie tak traktujecie. Rozważyłem wcześniej kilka koncepcji.
– I co? Do jakiego doszedłeś wniosku, szyito? – spytał ciekawie Evans, przechodząc znowu na ty.
– Chcieliście panowie wiedzieć, czym się kierowałem, decydując się na współpracę – odrzekł Alim, ignorując pytanie Evansa. – Powiem wam wprost. Przyrzeczeniem wolności i obietnicą dużego zysku. Wiem, że to brzmi egoistycznie, lecz pozwala skutecznie stłumić wszelakie zahamowania i skrupuły. – Alim przymknął oczy i zwrócił się w stronę Whitworda. – Mówił pan jeszcze, że jeżeli nadarzy się okazja i uznam za stosowne samemu zlikwidować któregoś z nich, to mam wasze przyzwolenie i licencję na zabijanie. W większości wypadków będę tak postępował. To po części uspokoi moje sumienie. Dopiero gdy nie będę mógł do któregoś z nich dotrzeć, wtedy wystawię go wam. Czekam na rozkazy – dodał, ucinając tym rozmowę.
Whitword był zadowolony. Swoim agenturalnym nosem wniknął do psychiki nowo mianowanego szpiega i wywąchał, że ten bez mrugnięcia okiem będzie wykonywał ich polecenia.
– Podaj pan jakąś butelczynę i poczęstuj dobrym cygarem – zwrócił się do Evansa. – Musimy przypieczętować zawarty kontrakt.
– Ja dziękuję. Chyba nie wymagacie, abym przestał być muzułmaninem? A wracając do tematu… Czy dowiem się teraz od panów, gdzie jestem? – spytał Alim i popatrzył wyczekująco na obu mężczyzn.
– Na Kubie – odpowiedzieli jednocześnie.
Alim nawet się za bardzo nie zdziwił. Pomyślał, że właściwie jest mu teraz wszystko jedno.